To powinno być święto komunikacji miejskiej, która w Warszawie jest naprawdę dobra. Tymczasem kolejny Dzień bez Samochodu wydaje się być zwykłym i powszednim dniem pracy. Z tą różnicą, że w pojazdach wyłączono kasowniki. Obserwując – od kilku lat – z perspektywy pasażera, nie widzę ani tłumów w „zbiorkomie”, ani metod szczególnie promujących wsiadanie tego dnia do autobusu, tramwaju, metra czy pociągu.
Być może warto zmienić metody działania? Zacznijmy od tego, że pomysł na dzień bez samochodu i promocję publicznego transportu w ciągu kilku lat objął cały świat. Do inicjatywy przyłączały się miasta Europy, Azji, a także obydwu Ameryk. Wymyślono go w czasie kryzysu naftowego w latach 70. i wcale nie był to pomysł aktywistów. W Holandii, która skutki zakręcenia kurka z ropą odczuła bardzo mocno, w 1973 roku rząd wprowadził zakaz ruchu samochodowego w niedzielę. W sumie objął on siedem niedziel, a prasa informowała o zatłoczonych autobusach oraz pełnych kinach, teatrach i stadionach.
Do pomysłu niedziel bez samochodów wrócono dwie dekady później. Jednym z impulsów były działania holenderskiej grupy Pippi Autozole Zondag (Pippi niedziela bez samochodu). Aktywiści w połowie lat 90. nielegalnie blokowali i zamykali ulice w centrum miasta, w zamian organizując tam imprezy, pikniki czy przejazdy na deskorolkach. Takie działania spotykały się z ostrą reakcją policji, która przepędzała zgromadzonych, a liderów protestu aresztowała.
Grupa nie poddawała się, w międzyczasie docierając do setek polityków. Zebrała też milion podpisów za wprowadzeniem „niedzieli bez samochodów”. Swoimi działaniami wywołali w kraju potężną dyskusję na temat roli samochodów. W ten sposób Holandia, jako jeden z pierwszych krajów, wprowadził Dzień bez samochodu. To była niedziela 19 września 1999 roku. Poza darmowym transportem część centrum Amsterdamu (i innych miast Holandii) zamknięto dla ruchu samochodów.

Darmowe przejazdy, ale zamknięte ulice?
Wróćmy do współczesności.
W niedzielę 21 września w Brukseli obowiązuje zakaz wjazdu do regionu stołecznego, obejmującego de facto całe miasto, poza obwodnicami. Tego dnia stolica Belgii staje się jedną wielką strefą bez samochodu. Po ulicach kursują przede wszystkim rowery oraz komunikacja miejska. Do tego służby ratunkowe, publiczne i osoby posiadające przepustkę (np. osoby z niepełnosprawnością czy korpus dyplomatyczny). Ale nawet oni muszą zwolnić do 30 km/h.
Z kolei w Paryżu organizowany jest „Paryż Oddycha”. W wybraną niedzielę miesiąca cztery centralne dzielnice (1., 2., 3. 4.) są zamykane dla ruchu samochodowego w godzinach 10-18. Wyjątkiem są „przelotówki” i główne drogi. Znów, podobnie jak w Brukseli, działa komunikacja miejska. Samochodami mogą jeździć osoby z przepustkami, ale nie szybciej niż 20 km/h.
W Berlinie zarówno 20 jak i 22 września zamkniętych zostanie około czterdziestu odcinków ulic. Zostają one zamienione na tymczasowe place zabaw. Z kolei we Wiedniu nie ma „drastycznych zamknięć”. Mieszkańcy mogą skorzystać z darmowych rowerów publicznych oraz na jednorazowym bilecie jeździć komunikacją przez cały dzień, natomiast miasto – z okazji Dnia bez Samochodów, zastanawia się nad wprowadzeniem ograniczeń całorocznych.
Przykłady można mnożyć. Warto jednak zastanowić się nad tym, po co nam dzień bez samochodu. Bo już teraz niemal połowa (44 proc.) mieszkańców korzysta z komunikacji miejskiej codziennie. Ich przekonywać nie trzeba. Pozostaje pytanie, co z tymi, którzy z samochodu korzystają, choć nie muszą. Jak do nich dotrzeć? Bo mam wrażenie, że Dnia bez Samochodu mogli nawet nie zauważyć.
Napisz komentarz
Komentarze