Warszawa tonie w morzu reklam
W przypadku chaosu reklamowego, jaki niepodzielnie panuje w Warszawie od początków III RP, mamy do czynienia raczej z truizmem, niż przenikliwą obserwacją rzeczywistości. Na ogromnych billboardach i banerach reklamują się firmy z niemalże każdej branży — od mediów publicznych, przez chińskie marki samochodów elektrycznych, na podejrzanych kryptowalutach kończąc. Równie długa jest lista lokalizacji reklam:
- plac centralny,
- skrzyżowanie ul. Solidarności i ul. Okopowej na Woli,
- szkieletor przy ul. Sobieskiego na Mokotowie, itp.
Warszawa ma problem - z którym sobie nie radzi. Działania pojedynczych instytucji, jak Zarząd Dróg Miejskich, który tylko w 2024 roku zlikwidował ponad 400 nielegalnych reklam, są po prostu niewystarczające. Z tą diagnozą zgadzają się nie tylko mieszkańcy, którzy muszą codziennie z nimi obcować, ale i ekipa prezydenta Rafała Trzaskowskiego. Niemniej tak długo, jak Warszawa nie wprowadzi uchwały krajobrazowej, miejskie i państwowe instytucje będą przegrywać walkę z oszustami, jawnie łamiącymi prawo. Wszak „reklama jest dźwignią handlu”, nieważne czy legalna, czy nie. Jedynie dzięki wsparciu zwykłych mieszkańców, nasze miasto nie zamieniło się w jeden wielki baner reklamowy.
Jednym z takich aktywistów, który własnoręcznie zgłosił niemal 3 tys. reklam, a doprowadził do usunięcia kilkuset, jest Maciej, autor znanego warszawiakom fanpage'a na Facebooku, pn. „Pogromcy Reklamozy”.
Brzydota reklam w końcu zaczęła mu przeszkadzać
Maciej odkąd pamięta, dzięki swojemu poczuciu estetyki, uważał reklamy za brzydkie. Zwłaszcza że są one niemal wszechobecne: na blokach, przy drogach, w parkach, na trawnikach. Jego zdaniem nikt skutecznie nie równoważy oczekiwań marketingowców i reklamodawców, dla których im jaskrawszy baner, tym lepiej, a ład przestrzenny to pojęcie nieistniejące w ich słowniku.
- Zaczęło się jakieś pięć lat temu, wtedy to wpadł mi w ręce miejscowy plan dla mojego rejonu, na Mokotowie. Uderzające dla mnie było to, że im dokładniej go czytałem, tym bardziej różnił się od stanu faktycznego. Trochę na oślep zacząłem pisać do różnych instytucji, toteż moje działania nie zawsze kończyły się sukcesem. Najpierw czytałem mpzp, potem pisałem do wydziałów architektury, do PINB-u, do właścicieli tych nośników, i w końcu dzięki upartości udało się zlikwidować pierwszą reklamę. Wtedy założyłem swoją stronę i zacząłem dokumentować postępy, a było to ok. trzy lata temu - opowiada „Pogromca Reklamozy”.
Obecnie jego strona na Facebooku ma ponad 9,4 tys. obserwujących. Maciej regularnie co kilka dni wrzuca efekt swoich działań, w postaci zdjęć porównawczych przed i po zgłoszeniu. Tak duża liczba „fanów”, zainspirowanych sukcesami Macieja, sama zaczęła walczyć z oszustami. Jak przyznaje autor, cieszy się, że ludzi takich jak on jest więcej.

- Jednym z moich celów była aktywizacja ludzi. Sam Warszawy nie posprzątam. Nie uda mi się nawet z moją rodzimą dzielnicą. W rejonach, w których zgłosiliśmy reklamę trzeba bywać regularnie, sprawdzać jak urzędnicy sobie radzą i czy właściciele nośników nie zdecydują się złamać prawa po raz drugi. Obecnie obserwują mnie nie tylko warszawiacy, ale i mieszkańcy np. Lublina. Z tego co wiem zainspirowałem tamtejszych aktywistów wkurzonych na reklamozę, do założenia podobnych fanpage'ów - mówi mój rozmówca.
Jego zdaniem świadomość mieszkańców w tych sprawach, przekłada się na skuteczność egzekucji prawa. Za przykład podaje Konstancin i Piaseczno, które choć mają uchwały krajobrazowe, nie stosują ich w praktyce. Po drugiej stronie są Kraków, Gdynia czy Gdańsk, które skutecznie walczą z oszustami, m. in. dzięki wsparciu zwykłych ludzi.
- Polecam każdemu, aby zapoznał się z mpzp w miejscu gdzie mieszka. Patrzcie tylko na datę, w której plan został uchwalony. Na zasadzie, że prawo nie działa wstecz, niektóre reklamy mogą być niemalże niemożliwe do usunięcia - podsumowuje.
Maciej do tej pory zgłosił prawie 3 tys. reklam, używając do tego aplikacji Warszawa 19115. Jego zdaniem wbrew pozorom jest to bardzo proste: wystarczy zrobić zdjęcie, podać lokalizację i wypełnić formularz. Jak wspomina, zajmuje mu to ok. 20 sekund. Osobie niezaznajomionej z aplikacją mobilną może to zająć ok. minuty.
Prawo jest dziurawe, a urzędnicy bezsilni wobec oszustów
Z Maciejem spotykam się w ciepłe, czerwcowe popołudnie. Za punkt zbiorczy wybieramy skrzyżowanie ul. Okopowej i ul. Solidarności na Woli. Jest ku temu konkretny powód, bowiem w sąsiedztwie jednego z najważniejszych skrzyżowań dzielnicy, wznosi się potężne rusztowanie, na którym rozwieszona została reklama — w tym przypadku jednego z deweloperów, chociaż reklamodawcy regularnie się zmieniają. Nośnik jest oczywiście ustawiony nielegalnie i bez pozwolenia budowlanego. Reklama łamie nawet wytyczne obowiązującego tam miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego i to w spektakularny sposób. Zamiast dozwolonych max. 3 m kw., nośnik ma rozmiary małego bloku mieszkalnego. Okazuje się, że mimo jawnego łamania prawa, w praktyce właściciel rusztowania jest bezkarny.
- Ta reklama stanęła na przełomie września i października 2024 roku. Została zgłoszona m. in. przeze mnie i innych mieszkańców do Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego (PINB). Jedynie co się zmieniło w tej sprawie, to reklamodawca. Konstrukcja wyraźnie łamie par. 15 obowiązującego tutaj od 2011 roku mpzp. I co? I nic. PINB nie może z tym nic zrobić, bo mamy dziurawe prawo. Taki nośnik można postawić w dwa dni, ale jego likwidacja wymaga wielu miesięcy urzędniczej i sądowej batalii - wyjaśnia mi Maciej.

Poczucie bezkarności i bezczelność właściciela nośnika jest wręcz porażająca. Zdaniem Macieja, w walce z takimi nośnikami, niemal identyczny stoi na pl. Centralnym przed PKiN, urzędnicy są de facto bezsilni.
- Zacznijmy od tego, że prawo budowlane mówi, że jeśli coś jest konstrukcją budowlaną, to musi mieć pozwolenie, np. dom. Innymi słowy chodzi o obiekt, który ma fundamenty i jest trwale związany z gruntem. Reklamą, która nie wymaga pozwolenia na budowę, jest np. restauracyjny potykacz. I uwaga, zdaniem właścicieli te monstrualne banery są właśnie potykaczami! Wyroki sąd mówią na szczęście inaczej. W tym konkretnym przypadku i na pl. Centralnym mamy rusztowania z fundamentem napowietrznym, którym są betonowe bloki trzymające wszystko w ryzach - mówi aktywista.
Skoro zdaniem sądów tego typu banery mają fundamenty, czyli są trwale związane z gruntem, to wymagają pozwolenia budowlanego. Teoretycznie zgłoszenie właścicieli do PINB-u równać się powinno niemal natychmiastową likwidacją nośnika. Mimo licznych opóźnień m. in. spowodowanych małą liczbą urzędników, inspektorat w końcu wydaje nakaz usunięcia reklamy. Niestety niemal zawsze następuje odwołanie od decyzji administracyjnej. Nie chodzi nawet o zwycięstwo, a przeciąganie procedur, bowiem każdy dodatkowy dzień funkcjonowania reklamy, to tysiące zarobionych złotych, którymi właściciel nośnika najczęściej dzieli się z właścicielem działki.

- Istnieją całe kancelarie prawne specjalizujące się w bataliach między PINB-em, a właścicielami reklam. Kiedyś średni czas usunięcia banera zajmował dwa lata, teraz to się wydłużyło. W jaki sposób? Cóż, można np. przenieść własność nośnika na spółkę zarejestrowaną w raju podatkowym, chociażby na Cyprze. Tym samym PINB musi na nowo ustalać właściciela i kierować do niego korespondencję. Jak właściciel zmienia się co dwa tygodnie, jest to dosyć karkołomne zadanie - komentuje Maciej.
W porządku, mijają dwa, trzy lata, jest ostateczna decyzja, od której nie można się odwołać i reklamę trzeba rozebrać. Przyjeżdża więc ekipa i w ciągu dnia rozmontowują rusztowanie. Następnie drugiego dnia stawiają je na nowo. Oczywiście w tym wszystkim jest haczyk.
- Wystarczy nawet dziesięciominutowa przerwa i jedno zdjęcie, na dowód, że reklamę zlikwidowano. Kiedy robotnicy ponownie ją zamontują, prawnie będzie to zupełnie inny nośnik, tym samym zabawa z PINB-em zaczyna się od początku. Z powodu dziurawego prawa obecnie premiowani są cwaniacy. Mam nadzieję, że kiedy w Warszawie zacznie obowiązywać uchwała krajobrazowa, pozbędziemy się tego badziewia - mówi Maciej.
- To absurd, że jako Polska płacimy za wykształcenie urzędników, fundując im podstawówki, szkołę średnią, studia, później płacąc im pensje, a w starciu z oszustami bardziej wierzymy prywatnym właścicielom nośników. Zamiast wprowadzić prawny nakaz likwidacji reklamy i odszkodowania za błędną decyzję, przez cały ten proces ona stoi i zarabia na siebie - dodaje zdenerwowany aktywista.
Niektóre reklamy można łatwo usunąć — wystarczy je zgłosić
- Zdecydowanie najłatwiej usunąć reklamy z pasa drogowego ponieważ ustawa o drogach publicznych, jako jeden z niewielu dokumentów w Polsce, przewiduje wysokie kary za łamanie przepisów. W prawie budowlanym żadnych kar nie ma. Dodatkowo zarządca drogi, w Warszawie jest to ZDM, ma obowiązek ją nałożyć. Tym samym właściciele nośników bardzo szybko usuwają nielegalne instalacje, bowiem dzienna stawka kary jest znacznie wyższa od przychodów z reklam. Likwidacja takiej reklamy zajmuje ok. tygodnia. Trudniej jest niestety z reklamami na ścianach bloków, np. w formie ogromnych płacht - mówi Maciej z „Pogromcy Reklamozy”.
W przypadku banerów mających mierzalną grubość można skorzystać z ustawy o drogach publicznych, o ile ściana bloku pokrywa się z granicą działki. Wtedy reklama fizycznie wystaje ponad tę granicę, i wchodzi w „przestrzeń” chodnika. Dużo trudniej jest z wielkimi płachtami, które tej grubości według interpretacji ZDM-u, nie mają. To oznacza, że aby je usunąć, należy stosować inne przepisy.
- Jeśli ktoś chciałby usunąć taką płachtę ze swojego bloku trzeba apelować do zarządu spółdzielni mieszkaniowej, która najpewniej podpisała umowę z właścicielem reklamy. Jeśli prezes nie jest zainteresowany twoimi uwagami, zawsze możesz próbować odwołać zarząd podczas walnego zgromadzenia, ale będziesz najpewniej zakrzyczany przez innych mieszkańców osiedla. Od kilkunastu lat na szczęście nie można wieszać reklam, które zasłaniają okna w mieszkaniach, ale można zakrywać okna w klatkach schodowych. Z plagą takich reklam boryka się m. in. Osiedle Za Żelazna Bramą czy akademik Riviera - dodaje.

Uchwała krajobrazowa w Warszawie – do trzech razy sztuka?
Warszawa od lat nie może wprowadzić uchwały krajobrazowej. Do tej pory władze miasta dwukrotnie podchodziły do uchwalenia i przyjęcia projektu, niemniej za każdym razem coś stawało im na przeszkodzie. Skomplikowana historia nadal nieobowiązującej uchwały krajobrazowej ma swój początek jeszcze w 2015 roku, kiedy Sejm przyjął ustawę krajobrazową. Dokument ten otworzył samorządom furtkę do skutecznego i szybkiego przyjmowania własnych uchwał.
Warszawa taką uchwałę miała już gotową i przegłosowaną w 2020 roku. Niestety ówczesny wojewoda mazowiecki, Konstanty Radziwiłł z PiS-u, dokument unieważnił. Swoją decyzję argumentował m. in. uchybieniami technicznymi uchwały czy brakiem drugiej tury konsultacji społecznych nad... poprawkami, które wprowadzono za sprawą pierwotnych uwag i rozmów z mieszkańcami. Miasto próbowało odwołać się od tej decyzji do wojewódzkiego sądu administracyjnego. Ku zaskoczeniu wszystkich wyrok z grudnia 2020 roku podtrzymał decyzję wojewody.
Ekipa Trzaskowskiego uznała, że nie będzie odwoływać się do naczelnego sądu administracyjnego. Zamiast tego zdecydowano się na napisanie uchwały od nowa (włącznie z konsultacjami, głosowaniami, opiniami, etc.). Do tego zadania oddelegowane zostało Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego. Zajęło im to ok. trzy lata.
- Od 2023 roku nic w tej sprawie się nie zadziało. W międzyczasie wydany został wyrok Trybunału Konstytucyjnego, w którym stwierdzono, że ustawa krajobrazowa z 2015 roku jest po części niezgodna z Konstytucją, bo nie przewiduje odszkodowań dla właścicieli legalnych nośników reklamowych. No okej, ale dlaczego władze miasta czekały na poprawę tej ustawy? Z mojego doświadczenia wynika, że ponad 90 proc. reklam w Warszawie jest nielegalna, moglibyśmy coś przez te dwa lata zrobić - komentuje aktywista.
Tutaj warto dodać, że wojewódzki sąd w Krakowie jasno stwierdził, że wyrok TK dotyczył ustawodawcy, a nie gmin. Samorządy nadal mogą uchwalać przepisy krajobrazowe, a ewentualne odszkodowania rozstrzygane są na gruncie kodeksu cywilnego.

Przez niemal cały 2024 rok, z przerwą na wybory prezydenckie w stolicy, temat uchwały krajobrazowej był pomijany przez władze miasta. Pewien przełom nastąpił w czerwcu br., podczas XXII sesji rady miasta.
- Nie chcę być złośliwym i wiem, że wszyscy jak tu siedzimy mamy dosyć tego ping-ponga, ale nie da się nie przypominać, kto zablokował uchwałę. Dodatkowo orzeczenie TK skomplikowało sprawę. Ale tak, przystępujemy i myślę, że na sesji lipcowej będzie projekt uchwały Rady Miasta o uchyleniu starej uchwały i przystąpieniu nad nową. Zgadzam się z państwem, że uchwała jest nam potrzebna — mówił w czerwcu do radnych prezydent Rafał Trzaskowski.
Z zgodnie z zapowiedzią w lipcu uchylono starą wersję uchwały i rozpoczęła procedowanie od nowa. Tym samym będzie to już trzecia próba napisania i uchwalenia projektu uchwały krajobrazowej w Warszawie. Jak mówi polskie przysłowie, „do trzech razy sztuka”.
Napisz komentarz
Komentarze