W lipcu media społecznościowe obiegła informacja o dewastacji jednej z wieżyc mostu Poniatowskiego. Mniej niż 12 godzin o zakończenia procesu czyszczenia elewacji, nieznani sprawcy namalowali na niej pseudograffiti. Usunięcie efektu kilku pociągnięć farby w sprayu będzie kosztować miasto ponad 52 tys. złotych.
Bynajmniej, nie jest to odosobniony przypadek. Podobne sytuacje miały miejsce np. w Domku Mauretańskim, w czerwcu bieżącego roku. Oczyszczenie elewacji w tamtym przypadku będzie kosztować władze Mokotowa nawet pół miliona złotych. Nie trzeba jednak wyjeżdżać na daleką ul. Puławską, by doświadczyć skali problemu, w którym powoli topi się Warszawa. Zwykły spacer „reprezentacyjnej” ul. Marszałkowskiej wystarczy, aby załamać ręce.
Można by napisać, że dla młodych (najpewniej), buntowniczych dusz każda elewacja, bez znaczenia czy XIX-wiecznej kamienicy czy socrealistycznego gmachu, to puste płótno, wzywające do podjęcia dzieła kreacji malarskiej. Niestety niemal wszystkie z nich to paskudne bohomazy, których usuniecie, kosztuje rocznie miliony złotych — m. in. z moich podatków.
Koszty napraw idą w miliony
Ze skutkami nielegalnych pseudograffiti radzić sobie muszą głównie Zarząd Oczyszczania Miasta (ZOM) oraz Zarząd Dróg Miejskich. Trudno jednak podać dokładną sumę, jaka jest wydawana w związku z likwidacją wszelakich pseudograffiti, ponieważ te działania wpisują się w ogólne prace utrzymaniowe. Tak jest w przypadku ZOM-u, który walczy z pseudograffiti głównie na wiatach przystankowych oraz śmietnikach.
I tak tylko do połowy 2025 roku ZOM zdążył już wydać ponad 41,6 tys. złotych. Z kolei jak wynika z danych przedstawionych przez ZDM, w 2024 roku wydali oni niemal... 1,5 mln złotych na usunięcie pseudograffiti z ekranów czy obiektów inżynierskich. Do posprzątania mieli aż 10,7 tys. m kw.

Miasto uruchomiło specjalny fundusz
Miasto, widząc skalę problemu, zdecydowało się przygotować specjalny fundusz. Ten został uruchomiony jeszcze w styczniu br., acz dedykowany jest on tylko obiektom zabytkowym — które niestety nie są oszczędzane przez chuliganów. Stworzenie ów funduszu było możliwe dzięki przyjętej uchwale, jeszcze we wrześniu 2024 roku. Dokument ten określał zasady udzielania dotacji na prace konserwatorskie, restauratorskie lub roboty budowlane przy zarejestrowanym zabytku (w gminnej ewidencji lub rejestrze).
Jak przekazuje nam biuro prasowe urzędu miasta, w tym roku w funduszu zabezpieczono ponad 21 mln zł — są to jednak środki na wszelkie prace konserwatorskie, usuwanie graffiti są jednymi z nich. Do tej pory o pomoc ze strony miasta wpłynęło tylko sześć wniosków. Choć liczba ta w skali całej Warszawy może wydawać się mała, to mowa o ponad 121,5 tys. złotych.
„Pod względem formalnym cztery wnioski kwalifikują się do przyznania dotacji (na łączną kwotę 108 395,19 zł)” - doprecyzowuje biuro prasowe.
Gdzie leży granica między wandalizmem a sztuką?
Zdaniem „Pana Szymona”, miejskiego artysty, który graffiti zajmuje się od lat, takie dzieła, jak malunki przy ul. Marszałkowskiej są zwykłym wandalizmem i jak najbardziej należy je usunąć.
- Istnieje cienka granica między sztuką, a wandalizmem. Chociaż graffiti, nawet tak szpetne, można interpretować jako formę wolności słowa i myśli, tak istnieją wyraźne różnice. Dla mnie polegają one przede wszystkim na jakości wykonania, intencji oraz przesłaniu, jakie to dzieło ze sobą niesie. Zarówno pięknie warsztatowo, acz pusty w przesłaniu obraz, jak i zwyczajna swastyka mają dla mnie podobną wartość. Dopiero połączenie tych trzech wyznaczników moim zdaniem definiuje kiedy graffiti staje się sztuką - wyjaśnia w rozmowie z Raportem Warszawskim „Pan Szymon”.
- Dzieła, które powstały pod wpływem chwili, które nawołują do nienawiści lub są zwyczajnymi bohomazami mającymi na celu tylko i wyłącznie szpecić przestarzeń miejską, należy zamalowywać. Nie ma akceptacji dla agresywnych, wulgarnych malowideł w przestrzeni publicznej - dodaje.
Zdaniem artysty graffiti może przybrać różną formę, od tzw. taga, czyli ciągu liter, przez napis, po prawdziwe obrazy namalowane sprayem. Co lepsi spośród grafficiarzy mają nawet własne, unikalne stemple, dzięki czemu inni malarze — a nawet uważni mieszkańcy — są w stanie od razu zidentyfikować jakie dzieło należy do jakiego autora. Wandalizm z kolei może być nie tylko motywowany chęcią zniszczenia danej przestrzeni, ale i niejako „zaznaczenia swojego terytorium”. Najczęściej jednak wszelakie bohomazy to wynik braku wyobraźni i konsekwencji swoich działań.
Istnieją legalne sposoby
Legalne graffiti dla niektórych może brzmieć jak oksymoron. Wszak sama idea malowania sprayem wywodzi się z młodzieżowego buntu przeciwko systemowi i skostniałej naturze miasta. Jednak od wielu lat spojrzenie na graffiti, zarówno wśród malarzy, jak i mieszkańców, a nawet urzędników, ulega zmianie. Teraz grafficiarze są artystami, a ich malunki to nie tylko bazgroły, ale i dzieła sztuki. M. in. z tego powodu kilka lat temu warszawski Zarząd Dróg Miejskich wyszedł z inicjatywą pt. „Miejsca Free Graffiti”.
Miasto oficjalnie i legalnie udostępnia grafficiarzom przestrzeń, na której mogą wyżyć się artystycznie. Przez lata dodawano do tej listy kolejne miejsca. Uruchomiono nawet specjalną mapę, z zaznaczonymi miejscami free graffiti.
Napisz komentarz
Komentarze