Reklama

Robinsonowie warszawscy. Niezwykłe historie ludzi, którzy zostali w gruzach Warszawy

Gdy Powstanie Warszawskie dobiegło końca, ludność stolicy została wypędzona. Nieliczni ukryli się jednak w ruinach i przetrwali do czasu wejścia do miasta radzieckich żołnierzy. W dniu 81. rocznicy wybuchu Powstania, przypominamy historie „robinsonów warszawskich".
Robinsonowie warszawscy
Robinsonowie warszawscy. Od lewej: Wacław Gluth-Nowowiejski, Władysław Szpilman, Róża Etkin

Źródło: Muzeum Powstania Warszawskiego, Wikipedia

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego 2 października 1944 roku wszyscy cywile, wraz z żołnierzami AK, mieli opuścić Warszawę. Większość mieszkańców wywieziono do obozu w Pruszkowie, skąd trafiali na roboty do Niemiec lub na zachodnie tereny Generalnego Gubernatorstwa. Do końca października miasto zostało niemal całkowicie ewakuowane i zamienione przez Niemców w strefę wojskową, a zarazem pole systematycznej grabieży i zniszczeń.

Mimo to w ruinach Warszawy ukrywali się ludzie, którzy nie opuścili miasta. „Robinsonami warszawskimi” byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, najczęściej dorośli i osoby starsze. Ukrywali się z różnych powodów: traumy, choroby, pochodzenia żydowskiego, chęci dalszej walki, braku zaufania do Niemców. Badacze szacują, że między październikiem 1944 r. a styczniem 1945 r. w ruinach Warszawy ukrywało się od 400 do 1000 osób.

Najczęściej chronili się w piwnicach zrujnowanych budynków, tworząc dobrze zamaskowane schrony, czasem połączone podziemnymi przejściami. Ukrywali się samotnie lub w małych grupach, najwięcej w Śródmieściu, na Żoliborzu i Ochocie.

Określenie „Robinson warszawski” po raz pierwszy pojawiło się w 1937 roku w powieści science fiction Antoniego Słonimskiego „Dwa końce świata". W książce, po zagładzie ludzkości spowodowanej przez szaleńca Hansa Retlicha (niedokładny anagram nazwiska Hitler), w Warszawie ocalał jedynie subiekt księgarski Henryk Szwalba. Autor nazwał go „Robinsonem warszawskim”, nawiązując do Robinsona Crusoe z powieści Daniela Defoe.

Władysław Szpilman. Pomagał mu niemiecki kapitan

Najbardziej znanym „robinsonem" jest zapewne Władysław Szpilman, który swoją historię opisał w książce, na podstawie której nakręcony został film „Pianista" Romana Polańskiego. 

Żydowski pianista mieszkał z rodziną przy ul. Śliskiej, która w 1940 roku znalazła się na terenie warszawskiego getta. Utrzymywał bliskich, grając w kawiarniach. Latem 1942 roku, podczas deportacji do Treblinki, dzięki przypadkowi uniknął śmierci – rozpoznał go znajomy policjant żydowski i uratował z Umschlagplatzu.

Po ucieczce z getta w 1943 roku, z pomocą polskich przyjaciół, ukrywał się po aryjskiej stronie Warszawy. W czasie powstania warszawskiego został odcięty i samotnie przetrwał w ruinach miasta. Po podpaleniu jego kryjówki próbował popełnić samobójstwo. Odnalazł go kapitan Wehrmachtu Wilm Hosenfeld, który pomógł mu i dostarczał jedzenie. Ostatni raz widzieli się w grudniu 1944 roku, kiedy to Hosenfeld poinformował o wycofaniu jego oddziału z Warszawy

Szpilman doczekał wkroczenia sowieckich wojsk w styczniu 1945 roku. Po wojnie pracował w Polskim Radiu, gdzie do 1963 r. kierował działem muzyki rozrywkowej. W 1947 r. skomponował sygnał Polskiej Kroniki Filmowej, a w 1961 r. zainicjował Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie.

Napisał ponad 500 piosenek, m.in. Tych lat nie odda nikt, W małym kinie, Trzej przyjaciele z boiska, a także muzykę filmową, radiową, musicalową i symfoniczną. Zmarł w Warszawie w 2000 r. Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

Szpilman próbował odwdzięczyć się Wilmowi Hosenfeldowi za uratowanie mu życia w gruzach Warszawy. Nie zdołał jednak tego zrobić, a niemiecki kapitan zmarł w sowieckim obozie w 1952 roku.

Wacław Gluth-Nowowiejski. Ostatni „robinson warszawski"

Wacław Gluth-Nowowiejski, ps. „Wacek” nie ukrywał się co prawda aż do stycznia, ale także został w gruzach jeszcze chwilę po zakończeniu Powstania. Był jedną z zaledwie dwóch osób, które przeżyły masakrę na Marymoncie dokonaną przez Niemców w powstańczym punkcie sanitarnym przy ul. Rajszewskiej 12. Ranny i wycieńczony, skrył się w piwnicy przy ówczesnej ul. Warszawskiej na 6 tygodni.

- To była moja ostatnia możliwość jakiegoś działania przytomnego. Zsunąłem się tam do piwnicy, zobaczyłem, że to jest jakaś graciarnia, ale że z prawej strony stoi łóżko, więc najprawdopodobniej ktoś tu kiedyś mieszkał, albo pewnie jakaś biedota marymoncka mieszkała. Łóżko, łóżko… położyć się na łóżku. Ale nie położyłem się, bo tam straciłem przytomność i ocknąłem się jak było widno. Zobaczyłem, że jestem wpół pod łóżkiem, pół na zewnątrz, więc wstałem, położyłem się na łóżku, przykryłem się kocem i tak już zostałem. Ulica Warszawska 6 – adres w naszej rodzinie pamiętny, ponieważ tam, w tej suterynie od 14 września, kiedy to wszystko się stało do 2 listopada przeleżałem sobie jako, jak niektórzy mówią, „robinson” warszawski. Ale to nie ma nic wspólnego z robinsonadą, bo ja po prostu nie ukryłem się dlatego, że chciałem się ukryć, tylko nie miałem innego wyjścia. To był przedziwny zbieg okoliczności. Zbieg okoliczności przedziwny jeszcze bardziej, bo każdy spyta: „Co ty? Sześć tygodni? Coś ty? Jak tyś tam mógł przeżyć ranny, krwawiący, bez jedzenia?” - opowiadał swoje wspomnienia Wacław Gluth-Nowowiejski dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Kapitan drużyny w zgrupowaniu „Żmija” wytłumaczył też, jak wyglądało życie w ukryciu. 

- Te sześć tygodni, to na pewno nie były dla mnie sześcioma tygodniami, tylko kilkunastoma dniami. Musiałem częściowo przeleżeć w stanie półświadomości. Tak przypuszczam. Początkowo było jeszcze lepiej, bo początkowo było nie najgorzej, początkowo starałem się ratować życie. Każdy o tym myśli. Więc chyba nawet następnej nocy, najpierw się rozejrzałem jak było widno, co jest co. W tym pokoiku właściwie to szukałem jakiegoś pożywienia. Znalazłem jakieś kilka sucharków, było jeszcze, jakieś pół torebki cukru, tam gdzieś jeszcze cukierki były, jakaś tam chyba była mąka i oprócz tego taka spora kupka ziemniaków. I coś, co na pewno uratowało mi życie, to znaczy były dwa pełne kubły wody i w trzecim troszeczkę tej wody. Poodsuwałem różne szufladki w tych kredensikach, popatrzyłem, więcej z jedzenia niczego nie znalazłem. Następnej nocy pomyślałem sobie, że mam rozeznanie. Niemcy są na Potockiej, nie przedrę się do naszych, nie mam szans żadnych. Wracać nie mam dokąd, bo nie wiadomo dokąd. Na Marymoncie [Niemcy] mogą być wszędzie, wobec czego, muszę czekać aż będzie jakiś wypad naszych znowu tutaj, może Niemcy się wycofają jednak z Marymontu. Jak posłyszę naszych, to zaraz do nich pójdę. Trzeba spróbować coś odnaleźć, zorientować się. Następnej nocy wyszedłem stamtąd, ale później już nie wychodziłem, ponieważ było okropnie, strasznie, tak bym to powiedział. Te pożary przygasały wszystkie, tylko ciągle gdzieś było słychać jakieś szelesty, bo to wiatr zadmuchał, było strasznie, mnie się zdawało, że w każdym miejscu, wszędzie są Niemcy. 

Aby przeżyć trzeba było mieć też dużo szczęścia. Trudno było uniknąć spotkania z Niemcami. Wacław Gluth-Nowakowski opowiedział o dwóch.

Dość wcześnie miałem pierwsze spotkanie z Niemcami. Mianowicie, to było za dwa dni, albo coś takiego. To był już wieczór, zmrok, posłyszałem kroki żołnierskich butów po schodach, bo schody były betonowe. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że jak wszedłem do tego domku, następnego dnia zobaczyłem, że jest kluczyk. Jaki to głupi pomysł, idiotyczny pomysł z mojej strony, żeby zamknąć od wewnątrz na klucz. Ale to był odruch bezpieczeństwa – zamknąć się. Więc ja się zamknąłem w tym domku na klucz. I właśnie oni, dwóch Niemców zbiegło sobie, szukają, może coś znajdą jeszcze. Nacisnęli, zamknięte. Więc, jak zamknięte, to jeszcze bardziej ich to zaciekawiło. Zaczęli walić kolbami w te drzwi. Wiadomo, [tam mieszkała] biedota, [więc to było] biedne takie i wywalili środkową część tych drzwi. Ta środkowa część wypadła. I oni zajrzeli do środka. I jeden z nich mówi: „Ty, jakaś śmierdząca piwnica, ohydna, chodź stąd”. A drugi mówi: „Czekaj, coś tu w łóżku jest”. Bo na wprost drzwi było akurat to łóżko. Ja oczywiście jak posłyszałem, że są ci Niemcy, tylko kocem nakryłem się i tak leżę. Jak tak leżałem, to jedna noga fałdę zrobiła, druga noga taką fałdę, a w środku zrobiła się taka fałda. I on wziął kolbę, uderzył w tą środkową [fałdę], [która] się akurat ugięła. Mówi: „To tylko się tak koc ułożył, chodź stąd”. I poszli. Jak oni tak poszli, to ja natychmiast wyszedłem też z łóżka i klucz przekręciłem i od tego momentu zawsze drzwi były otwarte. Bo jaki to sens był zamykać, to jeszcze gorzej. 

I skoro mówimy o tych Niemcach, były też w tym wszystkim, w tej tragicznej sytuacji, wręcz humorystyczne sytuacje. Tak jak na przykład z jakimś własowcem. Też było już wieczorem, nawet było chyba ciemno całkiem, już się robiło coraz ciemniej, przecież to był już październik. Nie wiem, może to jeszcze było we wrześniu, trudno mi powiedzieć, w każdym razie on był następnym, który przyszedł. Przyszedł, po prostu otworzył sobie te drzwi, wszedł tam sobie podśpiewuje i szabruje. Co tam jest jeszcze od strony okna, szabruje, tu dookoła, otwiera te szufladki, podchodzi do łóżka i ciuu. Jak odsłonił moją twarz, jak nie wrzaśnie i chodu stamtąd po tych schodach i tam zaczął wrzeszczeć Tote in Bett!, czyli trup w łóżku. Rechot Niemców, że jakiś głupi Wasyl przestraszył się trupa.

W listopadzie 1944 r. „Wacek” został odnaleziony i przewieziony do szpitala. Wrócił później do Warszawy i rozpoczął studia na Uniwersytecie. W 1948 roku został aresztowany i osadzony w areszcie śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej, gdzie był przesłuchiwany. Po pokazowym procesie skazano go na osiem lat więzienia za ukrywanie broni powstańczej oraz przynależność do Armii Krajowej. Wcześniej, w maju 1948, razem z kolegą zakopał broń w ogrodzie. Karę odbywał w więzieniach na Mokotowie i w Rawiczu. Został zwolniony w 1953 roku na mocy amnestii.

Jest autorem wielu książek poświęconym czasom wojny oraz Warszawie. Najbardziej znana nosi tytuł „Nie umieraj do jutra". Wacław Gluth-Nowowiejski, ps. „Wacek” zmarł w wieku 98 lat 23 grudnia 2024 r jako ostatni „robinson warszawski"

Róża Etkin. Mistrzyni fortepianu zginęła ostatniego dnia przed wycofaniem Niemców

Róża Etkin-Moszkowska była polską pianistką pochodzenia żydowskiego. W dniu wybuchu Powstania Warszawskiego miała 36 lat. Przed wojną brała udział w I Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina, w którym zajęła III miejsce. W ramach finałowego występu zagrała Koncert fortepianowy f-moll op. 21, Fryderyka Chopina. Najmłodszą uczestniczą konkursu zachywacała się prasa.

- Teraz, w konkursie Etkinówna wybiła się na czoło polskiej grupy. Etkinówna grała koncert (f-moll) z doskonałem zrównoważeniem swego polotu, z opanowaniem wewnętrznej żywości, z pożądliwą gracją w kantylenie, zdrowym odruchem rytmiki, z błyskiem pasażowym i z brawurową lekkością techniki - napisał Feliks Fryze w Kurjerze Porannym z 30 stycznia 1927 roku.

Podczas II wojny światowej przebywała wraz z mężem w Warszawie, po aryjskiej stronie miasta, gdzie ukrywała się w domach zaprzyjaźnionych Polaków. Po zakończeniu Powstania Warszawskiego małżeństwo wciąż pozostało w ukryciu. Oboje zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach zaledwie kilka godzin przed wejściem Sowietów, 16 stycznia 1945. 

Według relacji niektórych świadków, Różę Etkin zabił granat wrzucony do piwnicy. Według innych, kryjówkę Moszkowskich zdradził dym z rozpalonego piecyka. Najprawdopodobniej Niemcy aresztowali ukrywające się w bunkrze małżeństwo i rozstrzelali na Żoliborzu

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

NAPISZ DO NAS

Masz temat dotyczący Warszawy? Napisz do nas. Zajmiemy się Twoją sprawą.

Reklama
Reklama