Wojciech Lada jest historykiem, dziennikarzem i autorem książek historycznych. Przez wiele lat współpracował z „Życiem Warszawy” i „Rzeczpospolitą”. Obecnie pisze przede wszystkim dla wydawnictw, ale również dla miesięczników i portali historycznych. 14 sierpnia premierę ma jego nowa książka: „Powstańczej Warszawy dzień powszedni". W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego rozmawiamy o przebiegu walk na Pradze, o których wciąż mówi się niewiele.
Jak wyglądały przygotowania do Powstania na Pradze?
Wojciech Lada: Bezpośrednio, tak jak wszędzie. Wydano rozkazy koncentracji oddziałów, przenoszono broń, całą Pragę podzielono na pięć rejonów, których dowódcom wyznaczono konkretne cele. Ale tak po prawdzie wszystko to właśnie było najdziwniejsze. Doskonale zdawano sobie sprawę, że w tym przypadku nie ma mowy o żadnym wyzwalaniu dzielnicy. Praga była już w tym momencie bezpośrednim zapleczem frontu w wojnie rosyjsko-niemieckiej. Zaledwie kilkanaście kilometrów dalej rozgrywała się potężna bitwa pancerna, w której brały udział tysiące czołgów i właśnie na Pragę przyjeżdżali żołnierze na krótki odpoczynek, tu były szpitale, ośrodki zaopatrzenia, tu trzymano zapasy broni i amunicji. Był to tak naprawdę olbrzymi obóz wojskowy z siłami i sprzętem zdolnymi opierać się milionowej Armii Czerwonej.
- Garstka prawie wcale nie uzbrojonych powstańców miała w tym kontekście siłę rażenia komara atakującego prehistorycznego dinozaura i wszyscy mieli tego świadomość. Z jednej więc strony jeszcze przed powstaniem wydano rozsądne rozkazy, by około siedmiuset powstańców praskich zasiliło oddziały na drugim brzegu rzeki – i istotnie Prażanie walczyli na Mokotowie, Woli, Żoliborzu i w Śródmieściu. Z drugiej jednak z jakichś powodów podtrzymano rozkazy podjęcia również tutaj bezpośredniej walki. I to już była to misja samobójcza - mówi Wojciech Lada.
Jaki przebieg miały walki?
Tak, jak można było się spodziewać – z punktu widzenia niemieckiego, były praktycznie niezauważalne. Mówiąc najprościej, rozkazy były takie, by powstańcy przejęli kontrolę nad wszystkimi szlakami komunikacyjnymi, umożliwiającymi przeprawę przez Wisłę. Chodziło nie tylko bezpośrednio o cztery mosty, ale też drogi do nich wiodące z całą infrastrukturą, wiadukty kolejowe na Kanale Żerańskim i ten nad ul. Targową, oraz cztery dworce kolejowe: Wschodni, Wileński, Warszawa Praga i Olszynka Grochowska. Były też inne cele, choćby koszary policyjne w Golędzinowie, czy również koszary Legii Akademickiej przy ul. 11 listopada i parę drobniejszych obiektów, najważniejsze były jednak te związane z komunikacją. Zakładano, że powstańcy zdobędą te punkty i utrzymają je ile tylko się da, a kiedy już nie wytrzymają niemieckiego nacisku, po prostu przejdą przez mosty i zasilą powstanie na Czerniakowie czy Powiślu.
- Wybitny historyk powstania, ale też jego uczestnik, Lesław M. Bartelski pisał wprost, że plany te sprawiają wrażenie, jakby przygotowywali je ludzie, łagodnie mówiąc, oderwani od rzeczywistości. I rzeczywiście – zazwyczaj wystarczało kilka serii z niemieckich cekaemów, czy strzałów z pociągów pancernych, by powstańcy wycofywali się i nie podejmowali już podobnych prób. Nie osiągnięto, a w każdym razie nie utrzymano, ani jednego celu. Po prostu nie istniała taka możliwość - podkreśla.
Jakie miejsca udało się zdobyć Powstańcom?
O dziwo, kilka takich istotnie było. Zajęto na przykład budynek PAST-y przy ul. Ząbkowskiej 15, gmach Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych przy ul. Wileńskiej, szkołę przy ul. Bartniczej… Ale uczciwie mówiąc, być może poza PASTą, o którą stoczono istotnie efektowną i efektywną bitwę, nie były to realne sukcesy. Szkoła nie była obsadzona przez siły niemieckie i kilku spotkanych przypadkowo żołnierzy Wehrmachtu dało się dość łatwo rozbroić, a do budynku DOKP powstańcy dostali się po prostu otwierając drzwi kluczem, który chwilę wcześniej znaleźli w komisariacie granatowej policji. Zajęto też opuszczony budynek rzeźni miejskiej przy ul. Sierakowskiego, zespół szkół przy ul. Kawęczyńskiej…
- Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie te zdobycze udało się powstańcom utrzymać przez jakieś trzy, może cztery godziny. Kiedy tylko Niemcy orientowali się w sytuacji i wysyłali do tych obiektów swoje oddziały, powstańcy po prostu z nich uciekali. W każdym razie rankiem 2 sierpnia w rękach powstańców nie znajdował się już żaden istotny strategicznie obiekt - wskazuje historyk.
Plany powstania na Pradze były więc nierealne już na starcie. Gdzie popełniono błąd? Czy w ogóle istniała możliwość podjęcia walki po tej stronie Wisły?
Otwarta walka nie miała najmniejszego sensu, ale to nie znaczy, że nie miała go walka w ogóle. Być może rozsądniejsze byłoby po prostu kontynuowanie tego, co robiono z powodzeniem przez praktycznie całą okupację, czyli przeprowadzanie działań dywersyjnych. Trudno z dzisiejszej perspektywy oceniać szanse ich powodzenia, ale wydaje się, że akcje przebranych w niemieckie mundury „komandosów” pozwoliłyby tu i ówdzie rozsadzić tory, wykoleić pociąg, czy unieszkodliwić cięższą artylerię. Tym bardziej, że polskie podziemie było w takich działaniach doskonałe i piekielnie skuteczne. To oczywiście za mało, by zmienić bieg wypadków, ale jednak więcej niż osiągnięto przeprowadzając ataki.
Powstanie na Pradze trwało formalnie cztery dni i straty na szczęście nie były tu wielkie. Co działo się dalej z setkami żołnierzy podziemnej armii z Pragi?
Przede wszystkim w walkach wzięło ich udział około sześćdziesięciu procent – pozostali z jakichś powodów nie stawili się miejsca koncentracji. Po zaprzestaniu walk, jakaś część, nie wiadomo dokładnie ilu, po prostu wróciło do domów, większość jednak starała się zachować gotowość bojową i oddziały zasadniczo zachowały swoją strukturę. Starali się walczyć na miarę możliwości – śledzili sytuację na froncie i przekazywali meldunki do dowództwa, pomagali rannym i uciekinierom z drugiego brzegu… Spora jednak część była zdecydowana walczyć dalej i ci właśnie podjęli jedną z najmniej znanych, a najbardziej efektownych i brawurowych akcji, czyli przepraw przez Wisłę. Wbrew pozorom komunikacja między oboma brzegami rzeki utrzymywała się nieustannie. Przez Wisłę przepływali harcerze-listonosze z listami i meldunkami, czasem tą drogą ewakuowano także rannych powstańców. Były to zawsze wyczyny karkołomne.
- Na wieżyczkach mostu Poniatowskiego Niemcy ustawili karabiny maszynowe i dużym zasięgu, a w nocy rzekę przeczesywały nieustannie potężne reflektory – tak mocne, że widzieli jak na dłoni nawet obiekty będące daleko za dzisiejszym mostem Łazienkowskim. Gdzie zaś światła reflektorów nie sięgały, w regularnych odstępach wystrzeliwali race. Do tego Wisłę nieustannie patrolowały motorówki, również uzbrojone w karabiny maszynowe, a od pewnego momentu Niemcy zaminowali niektóre odcinki nabrzeża - zaznacza.
A mimo to z Pragi na lewy brzeg przedostało się w sumie kilkuset powstańców. Przepraw dokonywano na wysokości Choszczówki – tu żołnierze zasilali oddziały z Puszczy Kampinoskiej. Główny jednak szlak przerzutowy prowadził z Gocławia na Siekierki, mniej więcej na wysokości Jeziorka Czerniakowskiego. Czasem były to pojedyncze przeprawy, ale bywało, że jednej nocy obracano w tę i z powrotem nawet przez siedem, osiem godzin. W tym przypadku prascy powstańcy włączali się zazwyczaj do walk na Sadybie i Mokotowie.
Jakie były dalsze losy dowódcy powstania na Pradze, ppłk Antoniego Żurowskiego?
Ostatecznie dożył późnej starości i zmarł w pod koniec lat osiemdziesiątych, mając osiemdziesiąt pięć lub nawet dziewięćdziesiąt lat – znane są różne daty jego urodzenia. Ale niezależnie od wieku, to że w ogóle przeżył należy uznać za cud. W jego powojennej biografii nie wszystko jest do końca jasne, ale co najmniej kilkanaście kolejnych lat przeżył bardzo burzliwie. Początkowo ujawnił się, zgodził się nawet wydać odezwę do swoich podkomendnych, w której namawiał ich na to samo. Podobno były nawet plany stworzenia z praskich powstańców osobnego oddziału, który pomaszerowałby na Berlin z armią gen. Berlinga. Nic jednak z tych planów nie wyszło, a Żurowski już w listopadzie tego samego roku został aresztowany. Nie wiadomo, czy był torturowany, wiadomo jednak, że przesłuchiwał go słynny później Józef Światło. Po mniej więcej roku odsiadki otrzymał dwukrotny wyrok śmierci, od którego uwolniła go osobista interwencja Mariana Spychalskiego – ostatecznie skazano go na dziesięć lat więzienia.
- Później jego biografia staje się trochę niejasna. Na pewno został odbity przez żołnierzy WiN 26 lipca 1945 i według jednej wersji ponownie ujawnił się, według innej – przez kolejne lata ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. To drugie wydaje się bardziej prawdopodobne, bo przecież ciążył na nim wyrok. Jakkolwiek było, dopiero w 1958 roku został uniewinniony - podsumowuje Wojciech Lada.
Napisz komentarz
Komentarze